Zakupoholizm to problem. Jednak podobnie jak każde inne zaburzenie, którego nie widać gołym okiem, również to jest ignorowane przez większość społeczeństwa. Jest to szczególnie widoczne, gdy jest się kobietą. Konsumpcjonizm to bóg naszych czasów, który wmówił nam, że zakupy to doskonały sposób poprawy swojego humoru, a każda dziewczyna przecież ma prawo do zainwestowania w siebie kilku złotych i poczucia się dzięki temu nieco lepiej.
Takie podejście powoduje, że postrzegamy zakupy jako fajną opcję do spędzenia czasu z koleżanką lub możliwość lekkiego napompowania własnego ego poprzez wchodzenie w posiadanie kolejnych ciuchów. Do chwili, gdy nie osiągniemy zawrotnej sumy debetu na koncie z powodu kolejnej genialnej pary jeansów, nikt nie będzie uważał, że częste wizyty w sieciówkach to kłopot — w końcu każda kobieta bla, bla, bla… Jak sobie z tym problemem poradzić? Nie mam zielonego pojęcia, ale za to mogę podzielić się kilkoma przemyśleniami na ten temat, które urodziły się w mojej głowie podczas mieszkania w Gruzji.

No więc… JESTEM ZAKUPOHOLICZKĄ!
Pierwszy raz mówię to głośno. Co prawda już kilka razy przyszło mi to na myśl, ale teraz pierwszy raz otwarcie to przyznaję. Nie jestem tym typem dziewczyny, o którym został nakręcony film „Wyznania Zakupoholiczki”, gdzie odtwórczynią głównej roli jest Isla Fisher, ale brakuje mi do niej niepokojąco niewiele. Moja szafa się nie domyka, znajdujące się w niej szmaty dopycham nogą, wiecznie uważam, że czegoś mi w niej brakuje (choć po prawdzie z zawartości mojej szafy można by stworzyć szafy kapsułowe dla kilku kobiet) i nieustannie kupuję nowe rzeczy. Co jest w tym najzabawniejsze? Głównie to, że i tak chodzę w czterech kompletach sportowych ubrań, bo sama nie wiem, co skrywa się na moich półkach.
Jestem też niezła w usprawiedliwianiu swoich problemów. W końcu nie kupuję drogich ubrań, tylko te z sieciówek, wyprzedaży i lumpeksów — wszystko tanie, więc nie może mnie to doprowadzić do bankructwa. Dla mnie samej, gdy to piszę, brzmi to trochę jak gadanie podstarzałego alkoholika, który przecież pije tylko cztery piwa wieczorem w zaciszu swojego domu, nie rozrabia na imprezach i codziennie sumiennie chodzi do pracy. Niestety, to tylko tłumaczenie. Tak naprawdę moje zbieractwo doprowadza mnie do takiej samej frustracji, jak te cztery browary do uzależnienia.

Tureckie podróbki — diagnozowanie schorzenia
Choć głównym wątkiem tego artykułu mają być zakupy w Gruzji, to nie mogę przejść do meritum bez opisania zjawiska „oryginalnych” podróbek z Turcji. Produkcja i handel „duplikatami” produktów znanych marek na terenie Turcji, są legalne. Nie ma tam żadnych ograniczeń generowanych pojęciem praw autorskich, a więc z powodzeniem można kupić ubrania o zadowalającej jakości i opatrzone logo lub logotypem znanych marek. Na próżno szukać tam jakichkolwiek zmian w stylistyce znaczka lub nazwy — żadne Adidosy, Niki i Pumby! Wszystko na tureckich bazarach do złudzenia przypomina oryginały. Co więcej, ubrania sportowe często produkowane są z bawełny, więc i jakość tych ciuchów jest całkiem znośna. Co prawda są one nieco gorzej uszyte, kieszenie często wystają poza obręb bluzy, a rozmiarówka najwidoczniej była ogarniana przez pijanego pracownika produkcji (według niej noszę podwójne XL, podczas gdy tak naprawdę mieszczę się w S), ale o tym wie tylko noszący. Reszta widzi tylko świecący z daleka napis ADIDAS.

Problem z tureckimi podróbkami jest jednak taki, że o ile w Turcji są one całkowicie legalne, to na terenie Unii Europejskiej można za ich posiadanie ostro beknąć. Może jeden podrobiony dres nie jest oczywistą przepustką do paki, ale walizka zapakowana nimi po brzegi może już wróżyć solidne kłopoty. Jeśli więc zamierzasz w Turcji uprawiać turystykę tekstylną, to przynajmniej rób to rozsądnie, bo naprawdę nie warto poświęcać swoich nerwów za logo jakiejś marki prezentowane na piersiach.
Gruzja to kraj, w którym ląduje całkiem sporo podróbek z Turcji. Żeby było zabawniej, tutaj są one tańsze niż w kraju swojego pochodzenia i nieco łatwiej je kupić. Nie trzeba bowiem nurkować w małych sklepikach, gdzie stada majfrendów starają się wcisnąć jednemu turyście cały posiadany przez siebie asortyment. Tutaj są po prostu galerie i duże sklepy z ciuchami z Turcji, gdzie zazwyczaj nikt nie ingeruje w poczucie prywatności kupujących (no, poza pracownikami, którzy wytrwale śledzą każdy ich ruch).
Skłamałabym, gdybym napisała, że mózg mi się nie zapalił na widok świetnie podrobionych butów od Jimmy Choo i torebek Louis Vuitton. W pomieszczeniu, które było nim wypełnione po brzegi, dosłownie czułam, jak pochłania mnie chęć kupienia ich wszystkich. No i spoko — ja nie uważam, że przemysł podróbkowy jest taki do szpiku kości zły. Konsumenci podróbek to i tak nie jest grupa docelowa klientów drogich marek. Umówmy się, że jeśli kogoś stać na prawdziwe torebki Fendi, to nie będzie ślinił się na widok udającego ja produktu z metką „made in Turkey”.

Jak się opanowałam? Po pierwsze uświadomiłam sobie, jak bardzo komicznie wyglądałabym jako pasażerka w komunikacji zbiorowej w Katowicach z torebką o domniemanej wartości dwóch tysięcy funtów, a po drugie zadałam sobie fundamentalne pytanie, którego zazwyczaj sobie nie zadaje: „Czy ja naprawdę tego potrzebuję?”.
Zakupy w Gruzji — kupuj to, czego potrzebujesz
Odpowiedź na to pytanie była oczywiście zaprzeczeniem, choć nawet teraz trudno jest mi się do tego przyznać. Nie potrzebuję podrobionych butów, torebek i tanich koszulek wyprodukowanych przez ubogie społeczeństwo w Bangladeszu. Na szczęście zakupy w Gruzji są okazją do odwiedzenia jednego z wielu obecnych tutaj outletów odzieżowych, gdzie z łatwością można odnaleźć nie tylko ubrania znanych marek (oryginałki!), ale też ciuchy o świetnym składzie i w relatywnie niskich cenach.
Jakiś czas temu wybuchła rewolucja, jeśli chodzi o to, że konsumenci w końcu zaczęli zastanawiać się nad tym, co właściwie wrzucają do swoich brzuchów. Pojawili się pierwsi partyzanci szturmujący marketowe półki i czytający składy znajdujących się na nich produktów. Rebelianci masowo rezygnowali z towarów ze zbyt dużą liczbą „E” w składzie (tak ja wiem, że E to nie jest uosobienie całego zła na świecie), cukrów, składników pochodzenia zwierzęcego, glutenu i innych rzeczy, które albo szkodzą, albo jest ich po prostu zbyt wiele. Marzę o tym, aby w sklepach odzieżowych stało się to samo i aby klienci nieco częściej czytali składy ubrań.
Dlaczego? Głównie dlatego, że świadomość tego, co nosimy prowadzi do kupowania ubrań, które realnie są nam potrzebne i spełniają swoją funkcję. Ciuchy o dobrym składzie są droższe, a więc większość zakupoholików podobnych do mnie zwyczajnie musiałaby zacząć ograniczać swoje wydatki. Zamiast czterech beznadziejnych, poliestrowych kurtek można by było kupić jedną, np. wełnianą, ale za to nosić ją przez kilka lat. I choć samo noszenie wełny dla wielu jest nieetyczne, to myślę, że jest ono bardziej ekologiczne od kupowania ubrań z ropy naftowej, czyli poliestru.

To znaczy, że poliester jest zły?
To nie do końca tak, że poliester to samo zło. Tkanina ta ma bardzo podobne właściwości do bawełny, ale jednocześnie może do złudzenia przypominać szyfon, jedwab, a nawet wełnę. Problem z poliestrem, akrylem i innymi sztucznymi tkaninami jest taki, że podczas ich produkcji do atmosfery wydzielają się ogromne ilości substancji, które mają bardzo negatywny wpływ na środowisko naturalne. Wśród nich znajdujemy też dwutlenek węgla. Sztuczne materiały są ostro jechane i — moim zdaniem — demonizowane w sieci. Problem nie do końca leży w tym, że w ogóle się je produkuje, ale w tym, iż jest na nie tak potężny popyt (bo są tanie). Ludzie kupują ciuchy ze sztucznych materiałów wręcz hurtowo. Sieciówki wprowadzają nowe kolekcje niemal co miesiąc. I to właśnie to szaleństwo jest w tym wszystkim najbardziej nieekologiczne.
Nie ma nic złego w kupieniu sukienki z poliestru. Jednak wyposażenie swojej szafy w dwadzieścia swetrów akrylowych i pięć poliestrowych płaszczy to już znacznie większa ilość zła. No ale ok, wiem że świadomość ekologiczna wciąż jest dobrem luksusowym, więc przemówię w nieco bardziej egoistycznym języku.
Kupowanie dużej liczby ubrań ze sztucznych tkanim jest po prostu bez sensu. Swetry akrylowe są piękne, tanie i łatwo dostępne, ale też szybko się mechacą i zwyczajnie nie spełniają swojej funkcji. Akryl jest tkaniną, która nie tylko nie przepuszcza powierza, ale też nie daje ani odrobiny ciepła. Noszenie akrylu zimą ma wartość jedynie estetyczną, To trochę mało, nawet jak na to, że taki ciuch można kupić do 100 złotych. To samo dotyczy poliestrowych płaszczy — ładne i tanie, ale też zimne. Nie wiem jak Wy, ja marznąć nie lubię.
Noszenie ubrań ze sztucznych tkanin latem to z kolei trochę jak ubieranie na siebie foliówki. Człowiek poci się w tym, jak świnia, źle się czuje i po prostu jest chronicznie zmęczony. Jeśli nie dla środowiska, to dla siebie zrezygnuj z tego tkaninowego plastiku lub mocno ogranicz jego ilość w swojej szafie.

Co to ma wspólnego z Gruzją i zakupoholizmem?
Dla mnie najbardziej skutecznym sposobem walki z zakupoholizmem jest narzucenie sobie ograniczeń. Dla przykładu — jeśli chcę kupić sobie sweter, to sama ze sobą ustalam, że ten ciuch ma spełniać swoją funkcję i mnie ogrzewać. Aby tak było, musi być wykonany z naturalnego materiału, na przykład z wełny. Ubranie będzie droższe, więc muszę zdecydować się na kupno jednego produktu (a nie trzech, bo pewnie tyle akrylowych swetrów kupiłabym w tej cenie). Jak już zamierzam wykosztować się na jakiś ciuch, to on musi być idealny pod każdym względem, zero kompromisów. Dzięki temu mogę założyć, że będę chciała go nosić przez więcej niż jeden sezon.
Outlety w Gruzji, o których pisałam to kopalnie ciuchów o dobrej jakości. Mnóstwo mu wiskozowych i jedwabnych koszul, wełnianych swetrów i płaszczy, bawełnianych koszulek i prawdziwych jeansów. Są tutaj tańsze niż w wielu miejscach w Polsce. Warto więc pójść na zakupy w Gruzji i wydać na coś kasę raz, ale otrzymać w zamian produkt o wysokiej jakości, a nie kolejny ciuch uszyty z plastiku.
W Batumi warto udać się na takie zakupy do galerii handlowej Batumi Mall (88 Zurab Gorgiladze St, Batumi). Na miejscu funkcjonują dwa duże sklepy z końcówkami kolekcji. Można tam znaleźć wiele ciekawostek — od spodni z H&M, poprzez bluzki Guess, aż po ciuchy od Versace.

Doskonale wiem, że są jeszcze lumpeksy, że kupowanie tam każdego rodzaju ciuchów jest bardziej etyczne. Racja — to świetna opcja i warto z niej korzystać. Prawda jest jednak taka, że w moim umyśle przejętym przez zakupoholizm ubranie z secondhandu nigdy nie będzie miało wartości takiej, jak to, z którego metkę oderwałam osobiście. A mi w walce z kupowaniem zbyt dużej ilości ubrań chodzi głównie o ograniczenie sobie możliwości wykonywania samej czynności. Sorry, nie mam aż tak silnej woli, aby wygrać z kolejną lumpeksową promocją. Mam za to na tyle rozsądku, aby wyperswadować sobie, że jeśli kupię jeden drogi płaszcz, to na jakiś czas temat okrycia wierzchniego muszę odpuścić.