Zanim tu przyjechałem, Gruzja kojarzyła mi się z zacofanym krajem, nieskażonym cywilizacją. Gdzieś w pamięci utknął mi obraz Włodka Markowicza, który parę lat temu pokazywał tutejsze bezdroża i bezgraniczną gościnność prostych ludzi.
Tamten materiał miał w tytule słowa „bez internetu”, co było dla mnie dość znamienne. Moja wizja Gruzji zmieniła się nieco najpierw w momencie, gdy obejrzałem jeden z odcinków „The Grand Tour”. Później gdy przybyłem na miejsce, podczas spędzania ponad miesiąca w tętniącym życiem ośrodku miejskim, mającym w sobie pierwiastek Dubaju — niesamowitym Batumi.
Moje nerwy? W strzępach!
Jadąc autem po polskich dziurach w drogach, czasem zdarzy mi się „puścić wiązankę” w kierunku nieokrzesanego amatora kierownicy, stanowiącego dla innych uczestników ruchu realne zagrożenie. Przyznaję, w nerwach czasem przekraczam też rekomendowane pole na obrotomierzu, z rykiem silnika wyprzedzając i pokazując „zejdź mi lepiej z drogi, niech cię nie widzę!”. Ale zdarza mi się to rzadko, najczęściej ograniczam swoją ponadplanową aktywność do wzmożonej czujności.
Czego nie robię prawie nigdy? Ano tego, co gruzińscy kierowcy czynią namiętnie. Nie dotykam klaksonu. Jednak tutaj bez niego nie da się poruszać — auto może nie mieć zderzaka, świateł lub szyby, ale sygnał dźwiękowy… tak, on musi być na swoim miejscu. Sprawny, głośny, donośny. Niektórzy przezornie zanim uruchomią motor, sprawdzają, czy aby z klaksonem jest wszystko w porządku.

Dla mnie, jako kierowcy poruszającego się najczęściej po Polsce i krajach Europy Zachodniej, sygnał dźwiękowy w samochodzie jest czymś, co faktycznie ma zwracać uwagę na niebezpieczeństwo. Dlatego przez pierwszy tydzień pobytu w Batumi stawałem na równe nogi, gdy ktoś koło mnie użył klaksonu. Nie zliczę, ile razy dałem się się nabrać na ten dźwięk, zanim zaczął mnie on jedynie irytować. A niestety ciągłe „biiiiiiiip!” z każdym dniem działało mi na nerwy coraz bardziej.
Dwa krótkie na „dzień dobry”, jeden długi to „ty chamie!”
Trąbią wszyscy, przy każdej okazji. W pewnym momencie zaczęliśmy się z Ines zastanawiać, czy nie ma w tym jakiegoś ukrytego szyfru. I w sumie tak, udało nam się wyodrębnić kilka zachowań, które najczęściej były takie same w określonych sytuacjach.
Jedno krótkie użycie klaksonu sygnalizowało „uważaj, jadę!”. Całkowita normalka, ponieważ tu nikt nie zważa na linie oddzielające pasy na jezdni. Cóż, plus jest taki, że zamiast dwóch aut koło siebie mieszczą się trzy jadące plus jeden zaparkowany, ale minusem jest konieczność brania udziału w przepychankach: „ja będę pierwszy, a ty przyhamujesz!”. Tu trzeba znać wymiary swojej maszyny i umieć jeździć „na zapałki”. A klakson pomaga oszczędzać lakier.
Dwa krótkie to z kolei radosne przywitanie. Idzie znajomy? Trąbimy! Kumpel z taryfy? No przecież, że dwa razy! Jesteśmy na miejscu? Trzeba to oznajmić! I tak oto morze najpopularniejszych tutaj Priusów zalewa Batumi nieustanną kakofonią dźwięków…
Weselmy się przez cały tydzień
Gruzini uwielbiają samochody. Dla nich są one wyznacznikiem statusu społecznego, męskości. Dlatego inwestowanie w motoryzację jest tutaj czymś naturalnym, a co za tym idzie, aut klasy premium można spotkać bardzo dużo. Więcej, a do tego młodszych, niż te poruszające się po polskich drogach.

W trakcie wesela, przejazd konwoju bezlitośnie trąbiących w trybie ciągłym (przerywanym, pulsacyjnym i nierównomiernym także) aut jest tu tradycją. Z tym, że śluby w Batumi odbywają się nie tylko w soboty, tak jak ma to najczęściej miejsce w kraju nad Wisłą. Tutaj dzień tygodnia nie ma znaczenia. Pod oknami naszego wieżowca taki przejazd odbywał się mniej więcej co dwie godziny. Codziennie. Tak, każdego dnia! Dosłownie — nerwy w strzępach.
Podoba mi się wiele motoryzacyjnych oblicz Gruzji, ale za najczęściej bezgłośnym systemem poruszania się aut w Polsce tęsknię bardzo mocno. Nie zmienia to faktu, że pierwszą rzeczą jaką mam ochotę zrobić gdy znów zasiądę za kółkiem jest… No tak, zatrąbić z radości!