Gruzja to fascynujący kraj. Leży on na pograniczu dwóch kontynentów — Europy i Azji. Na temat tego, gdzie dokładnie przebiega ta magiczna granica, istnieje kilka teorii, z których każda brzmi na swój sposób logicznie. Jesteśmy parą freelancerów, którzy postanowili wykorzystać model swojej pracy do tego, aby poznać nieco inne oblicze świata. Zupełnie odmienne wrażenia wywołuje w człowieku państwo, gdzie spędza wakacje niż takie, które na jakiś czas staje się jego domem.
Chciałam dowiedzieć się jakie to uczucie, gdy w lokalnej piekarni ktoś zaczyna mnie rozpoznawać, a nie traktuje jedynie jak kolejnego klienta, który pewnie nigdy nie wróci. Chciałam poznać nieopisane w przewodnikach zakamarki miasta, chciałam zmęczyć się jakimś miejscem tak, jak męczę się swoją Środą Śląską lub Katowicami. Na pierwszy cel naszego podróżniczego eksperymentu wybraliśmy Gruzję, a konkretnie Batumi.

Prawdziwa Gruzja zaczyna się tam, gdzie kończy się asfalt
Wszystkie moje podróże skupiały się wokół szukania „prawdziwego” oblicza danego państwa. Jak ognia unikałam kurortów i różnego typu kombajnów turystycznych. Z własnej, nieprzymuszonej woli zwiedzałam meksykańskie slumsy, spałam w rozsypujących się kamienicach na Kubie i jadłam w restauracjach, które z całą pewnością nie były #instafriendly — a teraz wynajęłam apartament w świeżo wybudowanym wieżowcu w Batumi. Cieszę się panującym w mieszkaniu europejskim standardem i niesamowitym widokiem z okna. No i nie za bardzo mam ochotę (na razie!) włóczyć się tutaj tam, gdzie nie ma asfaltu. Mam za to chęć poczuć atmosferę miasta, które uchodzi za wschodnie Las Vegas.

Dlaczego właśnie Gruzja?
Daniel i ja lubimy spędzać wieczory na oglądaniu seriali, filmów i różnych programów telewizyjnych. Jednym z naszych ulubionych jest Grand Tour. Uwielbiam Clarksona i to, jak bardzo ma on wywalone na swój image. To jeden z tych celebrytów, który ma w głębokim poważaniu to, co ubierze na siebie, zanim pokaże się światu.
W ostatnim sezonie jeden odcinek był realizowany właśnie w Gruzji. Ekipa przejechała wtedy kilka miast, w tym również Batumi. Stwierdziliśmy, że ta metropolia wygląda jak miniatura Dubaju, ale z pewnością jest od niego sporo tańsza. Sprawdziliśmy ceny i… zarezerwowaliśmy nasze obecne mieszkanko.
W Batumi nie ma herbacianych pól
Przez kilka tygodni przed wyjazdem musiałam wysłuchiwać tego, jak rodzina podśpiewuje pod nosem „Batumi” Filipinek za każdym razem, gdy mówię coś na temat planowanej wyprawy. Aktualnie mam totalną alergię na ten utwór.
Wszystko mnie swędzi na samą myśl o tej piosence. Mojej radości nie było końca, gdy po dojechaniu na miejsce okazało się, że w Batumi jest wszystko, z wyjątkiem herbacianych pół właśnie.

Szaleńcy na drodze
Pamiętam, że jak kilka lat temu podróżowałam po Maroku, to byłam światkiem tego, jak jeden kierowca w Casablance zaparkował swój samochód na środku głównej drogi. Porównując to do polskich warunków — tak jakby zostawił wóz na Legnickiej we Wrocławiu albo na Mikołowskiej w Katowicach. To jednak nie było najbardziej absurdalne. Najdziwniejszy był fakt, iż ze względu na to, że auto na środku drogi powodowało pewne utrudnienia w ruchu drogowym, postawiono w tym miejscu policjanta, który miał nim kierować tak, aby samotne auto nie zostało uszkodzone. Szalone? Owszem. Gruzja jest kolejny krajem na mojej liście, gdzie sądzę, że poziom podobnych niedorzeczności może dorównywać temu, którego doświadczyłam w Maroku.
Samochody z silnikami na wierzchu, z uszkodzonym podwoziem, zdartym lakierem, nieustanne przekraczanie prędkości i składanie aut z części różnych producentów — to wszystko jest tutaj na porządku dziennym. Co więcej, z balkonu naszego mieszkanka obserwuję, jak co jakiś czas kierowcy sportowych aut urządzają sobie nielegalne (albo i legalne?) wyścigi.
Najbardziej fascynujące w tym wszystkim jest jednak to, że od kilku tygodni nie widziałam tu ani jednej stłuczki lub wypadku drogowego. Dla porównania — na trasie Katowice-Wrocław za jednym przejazdem zdarzają się czasem nawet cztery wypadki, a jeden to po prostu norma.

Żarcie — boskie w smaku i mega świeże
Nie jest tajemnicą to, że moje życie kręci się wokół jedzenia. Jak zjem śniadanie, automatycznie zastanawiam się nad tym, co właduje do brzucha na obiad. Nigdy nie sądziłam jednak, że znajdę się w sytuacji, gdy w zachwyt będzie wprawiał mnie smak ogórków i pomidorów. Co jest z tą Unią Europejską nie tak, że wszystko tam smakuje, jak posolony papier? Dlaczego w Polsce od kilku lat nie mogę rozsmakować się w warzywach? Dlaczego wszystkie ryby smakują tak samo, a mięso kurczaka sprawia, że dostaje niestrawności? Ok, zadałam te pytania, ale tak naprawdę chyba nie chcę, aby ktoś mnie uświadamiał co do powodów, dla których europejska rzeczywistość kulinarna wygląda tak, a nie inaczej.
Tutaj wszystko ma swój naturalny rozmiar i kształt — pomidory sprzedawane na targu nigdy w życiu nie mogłyby zostać ułożone w plastikowych wytłoczkach, a bakłażany nie są idealnie równe. Mięso smakuje nie tylko przyprawami, ale także samym sobą. Jest to tak dziwne, że w pierwszej chwili myślałam, że coś jest nie tak z moim daniem. Ryby nie są przerośnięte, tylko takie, jakie być powinny. I wszystko jest smaczne. No i z pewnością o wiele zdrowsze.

Gruzińskie wino, czyli o braku abstynencji
Gruzja to jest taki kraj, gdzie przez chwilę nieuwagi można uzależnić się od alkoholu. Wino jest tanie i tak dobre, że przechodzi to jakiekolwiek pojęcie. Jak dotąd nie trafiłam na wino, które byłoby niedobre albo tylko znośne. Każde jest świetne. Tak po prostu. Gruzini są przekonani, że wynaleźli wino, a ja im wierzę!

Najlepsze wino piliśmy w winiarni nieopodal wodospadu Mirveti. Gruzin ubrany w militarny strój z entuzjazmem podawał nam kolejne porcje napoju — było i białe i czerwone, a także świeże. Swoją drogą — miesięczne czerwone wino smakuje trochę jak woda po ogórkach kiszonych, ale smak ten jest na swój sposób ciekawy. Kupiliśmy tylko jedną butelkę, bo tylko tyle gotówki ze sobą zabraliśmy, ale gdybyśmy tylko mogli, to wywieźlibyśmy stamtąd całą cysternę tego doskonałego trunku!